
Ogłaszamy akcję: Podziel się swoimi wspomnieniami dotyczącymi naszej szkoły
W 2027 roku nasza szkoła będzie obchodzić niezwykłą rocznicę – 120 lat istnienia! Z tej okazji serdecznie zapraszamy wszystkich Absolwentów do wspólnego świętowania.
W ramach obchodów pragniemy stworzyć wyjątkową kolekcję wspomnień. Zachęcamy Was do dzielenia się swoimi historiami, anegdotami i wzruszającymi momentami związanymi z naszą szkołą. Wasze wspomnienia staną się cenną częścią historii i zostaną opublikowane na naszej stronie internetowej.
Czekamy na Wasze opowieści!
Wspomnienia pana Stanisława Kuwika

Urodziłem się we wsi Głębowice 92 lata temu. Mieliśmy małe gospodarstwo rolnicze. Kiedy wybuchła wojna i okupacja, zostaliśmy, jak wiele wsi obok, wysiedleni. Kilka rodzin wywieziono na roboty do Niemiec. Nas nie wywieziono, ale musieliśmy pracować u tego bauera, który zabrał nasze gospodarstwo.
Mieszkaliśmy u sąsiadów. Szkołę też nam zabrali dla dzieci bauerskich. Niemcy pozwalali nam się uczyć w innej szkole, dwie albo trzy godziny dziennie. Po wojnie ukończyłem siódmą klasę. Potem zastanawialiśmy się z ojcem, czy uczyć dalej, czy zostać na gospodarstwie.
Pewnego dnia spotkałem koleżankę Helenę, która pasła krowy i czytała.
– Co czytasz? – spytałem.
– Lekturę.
Właśnie ukończyłam pierwszą klasę w gimnazjum w Kętach. Uczę się francuskiego, łaciny i innych przedmiotów.
To mi się bardzo spodobało. Poprosiłem ojca, że ja też chcę się uczyć. Ojciec wziął moje świadectwo i zapisał mnie do gimnazjum, a równocześnie do internatu w Kętach.
Gimnazjum i Liceum Koedukacyjne im. Marii Konopnickiej.
Szkoła
Pamiętam pierwszy dzień w szkole. Zebraliśmy się wszyscy, wszyscy nowi uczniowie i nauczyciele. Najpierw przywitał nas pan dyrektor, powiedział do nas kilka słów. Potem przemówili opiekunowie. Nas, pierwszaków, podzielono na klasy: IA i IB. Mnie przypadło być w klasie 1B. Potem czwórkami szliśmy ulicą do kościoła. Prowadził nas ksiądz, późniejszy nasz katecheta. Z powrotem wracaliśmy do szkoły w tym samym szyku. Wszyscy przeszliśmy z naszymi opiekunami do wyznaczonych sal lekcyjnych. W mojej klasie opiekunem, wychowawcą był pan prof. F. Bryjak. Był on równocześnie kierownikiem internatu.
Pan prof. Bryjak, nasz opiekun, pouczył nas o obowiązkach ucznia – że musimy ubierać się schludnie, zachować się godnie. Potem zapisał nasze nazwiska do dziennika. Podał również plan lekcji oraz jakich przedmiotów będziemy się uczyć. Tak to się zaczęło.
Sala lekcyjna, do której weszliśmy, była dość duża. Stał rząd dwuosobowych stolików z dwoma krzesełkami każdy. Na głównej ścianie była tablica, nad nią godło, obok B. Bierut i Cyrankiewicz. Od lewej – biurko (katedra), z prawej strony stolik, na nim miska z wodą, dzbanek z wodą, ręcznik. Wtedy nie było umywalki.
Zaczęły się lekcje. Zawsze było w klasie dwóch, może dwoje, dyżurnych z opaskami. To oni mieli pilnować porządku w klasie: wietrzyć na dużej przerwie, przynosić pomoce naukowe, czystą wodę, kredę itp. Nauka sprawiała nam trudności. Wielu z nas, dzieci wojny i wysiedlenia, mieliśmy wielkie braki podstawowej wiedzy ze szkoły podstawowej.
Języka polskiego w klasie 1B uczył pan prof. Bryjak – nasz opiekun. Staraliśmy się uczyć, ale pan prof. był wymagający. Podobnie z matematyki – pan prof. J. Frasunkiewicz. Łaciny uczył p. prof. S. Maciejczyk. Pamiętam, wchodził do klasy, zawsze nas pozdrawiał: „Salvete pueri et puellae”, czyli „Witajcie chłopcy i dziewczęta.” My wstawaliśmy grzecznie i chórem: „Salve magister”, czyli „Witaj nauczycielu.” Pan prof. siadał za biurkiem, otwierał dziennik, czytał nazwiska. Każdy z nas wstawał i mówił: „Adsum”.
Prowadził też teatr szkolny. Uczył nas przez dwa lata. Pamiętam też pana prof. E. Wierzbickiego, który bardzo dbał o naszą tężyznę fizyczną. Dzięki niemu potrafiłem ćwiczyć na koniu z rękami, drążkach, na poręczach i dość dobrze grać w siatkówkę. Zawsze miałem jedynkę z gimnastyki.
1 – bardzo dobry,
2 – dobry,
3 – dostateczny,
4 – niedostateczny.
Takie były wówczas oceny.
Opiekunką naszą w I B była pani prof. Pększyc-Łaskawska. Mam z wycieczki z Wieliczki całą moją klasę na zdjęciu.

Trzeciej klasy nie było. Była IX B. Opiekunem tej klasy był pan prof. W. Kapturkiewicz. Uczył nas języka polskiego i łaciny. Wydaje mi się, że pracował on jako nauczyciel języków – greki i łaciny.
Do szkoły musieliśmy przychodzić ubrani schludnie, mieć wyczyszczone buty oraz w czapce na głowie, a dziewczyny w berecie. Na czapce musiała być odznaka Kaganek Oświaty. Czapka musiała mieć otoczkę niebieską, a licealiści mieli otok czerwony.
Do miasta musieliśmy chodzić w czapkach, a po ósmej wieczorem nie powinniśmy w ogóle wychodzić.
Witała nas oczywiście po francusku: „Dzień dobry moje dzieci”, a my: „Dzień dobry pani profesorko” – oczywiście też po francusku.
Kiedyś jeden z uczniów zgłosił, że nie jest na dzisiaj przygotowany. Pani prof. mówi: „Dobrze, ale powiedz to po francusku.” Milczenie. Od tego czasu wszyscy uczniowie potrafili się usprawiedliwić po francusku. Do dzisiaj to usprawiedliwienie po francusku pamiętam dobrze.
Niestety, dalszą naukę, aż do matury, kontynuowałem w Andrychowie.
Internat
W internacie mieszkali uczniowie, którzy mieli daleko od szkoły. Były to dziewczęta i chłopcy, [mieszkający] daleko od szkoły i przeważnie ze wsi.
Dom internatu był, wydaje mi się, dwupiętrowy. Na parterze mieszkały dziewczęta, na drugim piętrze chłopcy, a na pierwszym piętrze pan kierownik internatu z rodziną.
Ponieważ większość uczniów była ze wsi, więc odpłatność była w naturze. Przywożono np. ziemniaki, warzywa, nabiał, owoce. Czasem przywożono upieczony bochen chleba żytniego. Dostawaliśmy żywność z UNRRA.
Żywność przywoziliśmy takim małym drabiniastym wózkiem z miejsca, gdzie rozdzielali. Była to mąka, kasze, konserwy mięsne i inne.
Była kuchnia, pomagały dziewczęta dyżurne, obierać ziemniaki, nakrywać, sprzątać. Chłopcy dyżurni też pomagali. Była też świetlica, gdzie można było posłuchać radia, grać w warcaby albo inne gry. Zawsze do godz. 21.00. W internacie nadzór nad młodszymi mieli licealiści.
W zimie było ciepło, były piece kaflowe. Nie było ciepłej wody. Na niedzielę wyjeżdżaliśmy do domu. Nie było posiłków. Dyscyplina była wielka. Nie można było wychodzić do miasta po godzinie dwudziestej. Nawet trzeba było wyjście zgłosić u gospodarza, a był nim kierownik. Pan prof. F. Bryjak był dobrym i wyrozumiałym człowiekiem, chociaż udawał srogiego.
Kiedyś, kiedy mieliśmy jakieś zawody sportowe, mówił mi, że „jeśli przejdę do następnej klasy, to na dłoni wyrosną mu pawie pióra”.
Przeszedłem. Nie wiem, czy wyrosły – żart.

Stanisław Kuwik, Police, luty 2025